• Dziedzictwo świętości
  • Prowincja Łódzka
    • O nas
    • Domy dziecka
    • Przedszkola
    • Dom Pomocy Społecznej
    • Rodzina bł. Edmunda Bojanowskiego
    • Bractwo Celestyńskie
    • Delegatka ds. Ochrony Małoletnich
  • Wszystkie aktualności
  • Dla Młodych
    • Bliżej, mocniej, więcej…
    • Co, gdzie, kiedy?
  • Multimedia
    • Prezentacje
    • Galerie
    • Filmy
  • Kontakt

W trosce o dziecko

ARTYKUŁ: Być usłyszanym, zrozumianym i wziętym pod uwagę…

Być usłyszanym, zrozumianym i wziętym pod uwagę to uniwersalna ludzka potrzeba

Aga Nuckowska

Być usłyszanym, zrozumianym i wziętym pod uwagę to uniwersalna ludzka potrzeba. Całe nasze jestestwo jest nastawione na jej zaspokojenie – bez tego tracimy energię do życia, a bywa, że i jego sens.

Już od momentu przyjścia na świat, wiara dziecka w pełne miłości przyjęcie przez rodziców jest ogromna. Równie ogromna jest nadzieja na bycie usłyszanym – to właśnie dlatego dzieci głośno i ufnie komunikują, czego im potrzeba. Potem, w dorosłym życiu, emocjonalna pamięć tego dziecięcego doświadczenia – bycia zobaczonym, uważnie wysłuchanym, otoczonym troską – może sprawić, że właśnie w taki sposób będziemy chcieli traktować nasze własne dzieci.

O przekonaniach i mitach dotyczących dzieci i ich wychowania

Rodzicielstwo wcale nie rozpoczyna się z chwilą, kiedy po raz pierwszy przychodzi nam nakarmić, przewinąć czy wykąpać nasze nowo narodzone dziecko. Nasze rodzicielstwo zaczyna się długo, długo wcześniej… Dokładnie wtedy, kiedy zaczyna się historia naszej rodziny. Sposób wychowania: troska, opieka, bliskość, miejsce w hierarchii rodzinnej, a nawet sposób zwracania się do dzieci był nam przekazywany z pokolenia na pokolenie. My zaś, jako rodzice, łączymy w sobie zbiór tych „rodzinnych wzorców wychowania” oraz sumę doświadczeń własnego dzieciństwa. Mamy skłonność nazywać to „coś” zdrowym rozsądkiem rodzicielskim i obdarzać dość dużym kredytem zaufania. Czy słusznie?

Zarówno nasze dziecięce doświadczenia, jak i system rodzinny, w którym funkcjonujemy, są elementami silnie zindywidualizowanymi i nierzadko tylko w części uświadomionymi. Dochodzi do tego kontekst kulturowy, religijny i ekonomiczny, w jakim my, nasi rodzice i rodzice naszych rodziców dorastaliśmy jako dzieci. Biorąc pod uwagę wszystkie te kształtujące nas aspekty, trudno się zgodzić z przekonaniem, że, by „dobrze wychować dziecko”, wystarczy zachować zdrowy rozsądek. A samemu „zdrowemu rozsądkowi” w odniesieniu do wychowania warto się przyjrzeć krytycznie, zamiast dawać mu kredyt zaufania. Dlaczego?

Z tej prostej przyczyny, że dla każdego z nas zdrowy rozsądek będzie oznaczał coś innego. Weźmy jako przykład sen dziecka: dla jednych z nas w granicach zdrowego rozsądku zmieści się wspólne spanie z dzieckiem w łóżku rodziców, dla drugich jest to wyraz przesady, przekraczania granic, budowania złych nawyków, zaburzenia hierarchii rodzinnej, seksualizacji dziecka albo rozpieszczania. Czy któraś ze stron ma rację? Nie sposób tego jednoznacznie rozstrzygnąć, a zbrojenie sięw naukowe argumenty i tak niewielu przekona. Wchodzimy bowiemna delikatny grunt naszych indywidualnych doświadczeń z dzieciństwa, a co za tym idzie – silnie zakorzenionych i często nieuświadomionych przekonań.

W tym, co sami przeżyliśmy jako dzieci, tkwi ogromna siła, która determinuje nasze postrzeganie dziecięcej natury, rodzicielstwa i samego procesu wychowania. Innymi słowy, mimo szczerych intencji, bez świadomej pracy nad sobą, będziemy traktować nasze dzieci tak, jak i nas traktowano. (1)

A większość z nas przeżyła sporo upokorzeń (bicie, wyzwiska, zawstydzanie), odrzucenie („Niech się wypłacze”, „Nie noś, bo się przyzwyczai”), bezsilność (karmienie na godziny, „Nie właź, nie skacz, bądź cicho”), wymuszanie („Nie wstaniesz od stołu, dopóki nie zjesz”), niezrozumienie („Nie płacz, nic się nie stało”, „Nie przesadzaj, co ty masz za problemy!”) i wiele innych, pomniejszych zaniedbań. Szokujące, a jednak prawdziwe. I nie jesteśmy w tym sami. Pokolenia dzieci przed nami przeżywały to samo, a ponieważ dokładnie tak jak my kochały one swoich rodziców, uczucia te spychały w głąb siebie i próbowały o nich zapomnieć („Dostawałem lanie, bo na nie zasłużyłem. Dzięki temu wyrosłem na porządnego człowieka”).

W ten sposób kręciło się błędne koło przekonań o groźnej naturze dziecka. Naturze, którą trzeba trzymać w ryzach, bo inaczej „dziecko wejdzie nam na głowę”, roszczeniowej, która „wiecznie czegoś chce”, niemądrej i moralnie podejrzanej – kłamliwej, leniwej, egoistycznej, wścibskiej, która sprawi, że bez odpowiednich zabiegów pedagogicznych, dziecko wyrośnie na jednostkę bezużyteczną społecznie.

Co czuje dziecko traktowane w taki sposób? Przede wszystkim lęk i brak zaufania do własnych potrzeb, przeżyć i doświadczeń. Żyje w nieustannym konflikcie między tym, co w nim naturalnie żywe, ciekawe, radosne, a jednocześnie złe i podejrzane. Nawet jeśli buntuje się przeciw takiemu traktowaniu, w głębi duszy trudno mu uwierzyć, że jest „dobre, czyste i mądre”. Większość z nas – rodziców – była takim podejrzanym dzieckiem. I dlatego dziś nadal tak często „nasza instynktowna rodzicielska miłość jest nieświadomie filtrowana przez podstawowy aksjomat o podejrzanej naturze człowieka.”(2)

Zamiast więc pokładać tak dużo zaufania w zdrowym rozsądku, warto przede wszystkim przyjrzeć się temu, co w nas samych budzi strach, nadmierną troskę, potrzebę kontroli, irytację i jest dla nas „nie do zaakceptowania”. W drugiej kolejności zweryfikować nasze przekonania i wiedzę na temat podstawowych psychologicznych potrzeb, z którymi przychodzi na świat każde dziecko: bliskości, kontaktu i akceptacji. I w końcu trzecie, ale najważniejsze w odzyskaniu zaufania do siebie samego (zarówno jako rodzica, jak i człowieka w ogóle): zadbać o swoje własne „wewnętrzne dziecko”. Zauważyć je, wysłuchać, otoczyć troską. Już z pozycji dorosłego człowieka odkryć, wyrazić i włączyć w obręb swojego życiowego doświadczenia wszystko to, co przydarzyło nam się w dzieciństwie, a co – często skutecznie – próbowaliśmy wymazać z pamięci. (3)

Ponieważ to, co psychologia rozumie pod pojęciem „wewnętrznego dziecka”, wiąże się z zaznaczaniem własnych granic, mówieniem „tak” i „nie”, naturalną umiejętnością wyrażania uczuć i potrzeb, samostanowieniem i spontaniczną zabawą, zachowanie naszych dzieci staje się często wskazówką w odkrywaniu wypartych przeżyć. To, co nas drażni, złości, blokuje – „za głośny” śmiech, „głupie” zabawy, bezpośredni język („Chcę pić”, „Jeść!”, „Daj mi to”) – czyli „niegrzeczne” zachowanie, może być odbiciem tego „podejrzanego dziecka” w nas, któremu warto poświęcić czas i uwagę – dla dobra nas samych, naszych dzieci i kolejnych pokoleń. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie przerwać błędne koło przekonań, oddać dzieciństwu należny mu szacunek i zaakceptować swoisty rytm dziecięcych potrzeb.

Jak zrozumieć małe dziecko?

Odpowiedź na powyższe pytanie nie jest oczywista, a wynika to z tej prostej przyczyny, że każde dziecko jest indywidualnością. Mimo że to spostrzeżenie może brzmieć jak truizm, znajduje ono potwierdzenie w licznych badaniach naukowych – na to, kim jest i staje się nasze dziecko, wpływają zarówno geny, jak i wczesne doświadczenia życiowe i sposób, w jaki na nie reagujemy: m.in. przebieg ciąży (życia płodowego), sposób przyjścia na świat, zaspokajania podstawowych potrzeb oraz interakcje z opiekunem.

Drugą oczywistą prawdą, z jaką przychodzi nam się zmierzyć, a której chyba nikt nie zaprzeczy, jest fakt, że bycie rodzicem to jedno z bardziej wymagających i odpowiedzialnych wyzwań życiowych. Oto dostajemy w darze nowe życie ludzkie, kruchą, zależną od nas istotę, a naszą rolą jest wprowadzić ją w świat. Nic dziwnego, że większość z nas może czuć się przytłoczona, a nawet przerażona tym zadaniem i rozgląda się za swego rodzaju „instrukcją obsługi”. Tym bardziej że język, którym posługuje się nowo narodzone dziecko, różni się znacząco od języka dorosłego, a zrozumienie go wymaga czasu, chęci i wysiłku z naszej strony.

O ogromnej potrzebie znalezienia owej „instrukcji obsługi” świadczy niesłabnąca popularność różnego rodzaju metod i treningów odnoszących się do „kłopotliwych” (bo różniących się od rytmu i potrzeb dorosłych) obszarów dziecięcego funkcjonowania – jedzenia, snu, załatwiania potrzeb zjologicznych, zabawy i interakcji społecznych. Celem tych metod i treningów (o których m.in. piszemy w kolejnych rozdziałach książki) jest ułatwienie rodzicom opieki nad dzieckiem, „walka ze złymi nawykami”(4) oraz „nauka samodzielności”. Ich zwolennicy zapewniają, że konsekwentne stosowanie proponowanych przez nich technik „działa w przypadku wszystkich dzieci, niezależnie od temperamentu” (5). Przekonują również, że najlepiej rozpocząć trening od pierwszych dni życia dziecka, gdyż „im starsze dziecko, tym trudniej przełamać złe nawyki spowodowane przypadkowym wychowaniem, niezależnie od tego, czy chodzi o budzenie się w nocy i domaganie jedzenia, czy też buntowanie się przy sadzaniu w wysokim krzesełku, by zjeść właściwy posiłek” (6). Często proponowane przez ekspertów od trenowania „łatwe plany” i „proste rozwiązania” mogą wydawać się dla zdezorientowanych lub zwyczajnie zmęczonych rodziców kuszące, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że uwzględniają one tylko jedną perspektywę – perspektywę rodzica. Bo jeśli rodzic ma odpowiednią wiedzę o rozwoju i potrzebach rozwojowych dziecka, np. że żołądek miesięcznego niemowlęcia jest wielkości jajka, a żeby przeżyć, potrzebuje ono kontaktu fizycznego (którym, oprócz trzymania w ramionach, jest też karmienie piersią), raczej nie przyjdzie mu do głowy, ani że nocne pobudki i częste jedzenie są „złym nawykiem”, a nie zaspokojeniem głodu, ani że trenowanie do rezygnacji z nocnych karmień i przesypiania całych nocy służy zdrowemu rozwojowi dziecka.

Powiedzmy to jasno: ignorowanie perspektywy dziecka, jego naturalnych psychologicznych potrzeb i rozwojowych możliwości (które dokładnie opisujemy w kolejnych rozdziałach), stoi w absolutnej opozycji do rozumienia go. Nie sprzyja również budowaniu tak istotnej dla zdrowia psychicznego więzi ani nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozwojem samodzielności. Jeśli te metody działają, to odbywa się to nie na drodze usamodzielniania się dziecka, ale na drodze jego rezygnacji z komunikowania potrzeb i wycofania sięz kontaktu.

Czy to oznacza, że stając się rodzicami, powinniśmy odciąć się od naszych potrzeb, np. potrzeby nocnego wypoczynku? Oczywiście nie. Zaspokajanie naszej potrzeby nie może się jednak odbywać kosztem dziecka. Szukanie balansu między potrzebami rodziców a potrzebami dziecka jest jednym z kluczowych elementów rodzicielstwa. Rozmyślnie piszę o szukaniu balansu, a nie znalezieniu go, ponieważ od dnia urodzenia, przez kolejne lata życia dziecka, jego potrzeby będą się zmieniać i tylko elastyczne reagowanie rodziców na te zmiany pozwoli na nowo przywracać tę równowagę w relacji rodzic–dziecko.

Żeby zrozumieć nasze małe dziecko – język, jakim się komunikuje, jego potrzeby i możliwości rozwojowe – warto uzbroić się w cierpliwość i uwolnić od oczekiwań. O każdym bowiem dziecku można napisać osobną książkę, tak silnie indywidualnymi istotami jesteśmy. Indywidualnymi, choć paradoksalnie bardzo podobnymi – wszystkie dzieci na świecie rodzą się z tymi samymi, uniwersalnymi dla człowieka, potrzebami: kochania i bycia kochanym, kontaktu, bliskości, a także rozwijają się w podobnym tempie.

Przede wszystkim jednak warto otworzyć się na pracę nad własnym rodzicielstwem. Poszerzanie świadomości w obszarze wiedzy o rozwoju dziecka, komunikacji i budowania relacji, a także sposobów reakcji w odniesieniu do własnych doświadczeń z dzieciństwa ułatwi nie tylko zrozumienie, ale i odnalezienie indywidualnego dla waszych wzajemnych potrzeb porozumienia z dzieckiem.

Powyższy artykuł to fragment książki “Jak zrozumieć małe dziecko”, wydanej przez Wydawnictwo Natuli.

Przypisy:

  • (1) Eichelberger W., Jak wychować szczęśliwe dzieci, Warszawa 2014.
  • (2) Tamże, s. 25.
  • (3) Tamże, s. 19.
  • (4) Hogg T., The Baby Whisperer Solves All Your Problems: Sleeping, Feeding, and Be- havior – Beyond the Basics from Infancy Through Toddlerhood, New York 2005 (tłum.Autorki).
  • (5) Tamże.6 Tamże.

ARTYKUŁ: Jak regulować emocje…

Jak pomóc dziecku regulować emocje?

Aneta Zychma, ze strony Dzieci są ważne

Przynajmniej 600 tys. dzieci w Polsce ma zaburzenia psychiczne i potrzebuje pomocy specjalisty. Najczęstszą przyczyną śmierci małoletnich są samobójstwa. W tym niechlubnym rankingu Polska zajmuje drugie miejsce w Europie. (1)

Powyższe statystyki przerażają i skłaniają do bliższego przyjrzenia się zagadnieniu radzenia sobie z uczuciami i stresem. To właśnie na rodzicach i osobach pracujących z dziećmi spoczywa ważne zadanie, jakim jest wspieranie dziecka w przeżywaniu emocji. 

Dziecko naśladuje zachowania

Ta ogromna odpowiedzialność wymaga od dorosłego przyjrzenia się swoim własnym  zachowaniom, myślom i sposobom radzenia sobie w sytuacjach stresowych. Od jakości naszego postępowania w dużym stopniu zależy jakość reakcji dziecka. Jeśli zatem chcemy, by umiało radzić sobie z trudnymi emocjami, warto samemu takie umiejętności posiadać. Oczekiwanie od dziecka, że się uspokoi, gdy my jesteśmy zdenerwowani, jest z góry skazane na porażkę.

Wynika to z dwóch zasadniczych przyczyn: 

  • Emocje są zaraźliwe, zwłaszcza pomiędzy osobami, które są ze sobą blisko. Odpowiada za to tzw. rezonans limbiczny polegający na tym, że struktury w mózgu związane z emocjami reagują na siebie podobnym stanem pobudzenia (w sensie pozytywnym i negatywnym). Przykładowo, gdy ktoś zwraca się do nas podniesionym tonem, mamy ochotę natychmiast odpowiedzieć mu w ten sam sposób. Dlatego, gdy w zdenerwowaniu i irytacji mówimy do dziecka „uspokój się”, „nie zachowuj się tak”, „przestań płakać”, efekt jest odwrotny do zamierzonego. Dziecko zamiast się uspokoić, potęguje emocjonalną reakcję. Jego niedojrzały jeszcze mózg jest we władaniu prymitywnych uczuć, wzmacnianych naszym niepokojem. 
  • Dzieci są doskonałymi obserwatorami i uczą się poprzez naśladowanie. Mając do wyboru wzięcie przykładu z zachowania lub komunikatu słownego, wybiorą to pierwsze. Na nic zdadzą się zatem logiczne tłumaczenia na temat tego, co warto robić w sytuacji stresowej, jeśli nasze słowa nie będą poparte czynami. Wiąże się to ponownie z budową mózgu. Po pierwsze – racjonalne argumenty odczytywane są przez korę przedczołową, która w chwilach silnych emocji jest wyłączona. Dodatkowo, u dzieci ta struktura mózgu wykształca się stopniowo, wraz z wiekiem. Mając tę wiedzę, łatwiej jest zrozumieć, dlaczego nasze tłumaczenia często spotykają się z brakiem reakcji ze strony dziecka. Po drugie, dzieci są niezwykle wrażliwe na emocje dorosłych. Prawie niemożliwe jest oszukać dziecko, jeśli rodzic czuje smutek, złość, boi się. (2) Dziecko zlekceważy nasze słowne zapewnienia, ponieważ zmysłowo odbiera zupełnie inny komunikat. 

To zaczyna się od dbania o siebie

Zatem to, w jaki sposób reagujemy na emocje swoje i dziecka, ma kluczowe znaczenie. Warto przyjrzeć się własnym mechanizmom samoregulacji i zastanowić się, co jeszcze mogę zrobić, żeby być dla siebie wsparciem i tym samym dać dziecku dobry przykład. Pochylając się nad tym zagadnieniem, róbmy to z życzliwością do siebie samych. Bez oceniania, obwiniania i wypominania sobie, co zrobiliśmy niewłaściwie. Świadome zarządzanie własnym potencjałem emocjonalnym to praca na całe życie.

Pełna wzlotów i upadków, oparta na metodzie prób i błędów. Rozpamiętywanie sytuacji, w których daliśmy się ponieść emocjom, nie jest budujące. Lepiej swoją energię spożytkować, szukając odpowiedzi na takie pytania, jak: „co najczęściej sprawia, że tracę panowanie nad sobą?”, „jakie potrzeby kryją się za tym zachowaniem?”, „co mogę zrobić, żeby taka sytuacja się nie powtórzyła?”. 

Jeśli czujemy, że nie radzimy sobie z własnymi emocjami i myślami, poszukajmy wsparcia: czy to wśród najbliższych, czy u specjalisty. Często sama możliwość rozmowy z kimś życzliwym wystarcza, by znaleźć rozwiązanie i nabrać zdrowego dystansu.

Troszcząc się o własne emocje, odkrywamy, że mechanizmy, które kryją się za różnymi reakcjami, nie są takie oczywiste, jakby się mogło wydawać. To poszerza perspektywę, uczy wyrozumiałości dla siebie i innych. Rozwija empatię, która pomaga łagodniej i w pełnym zrozumieniu spojrzeć na ludzkie zachowania. Oducza bezmyślnego, krzywdzącego etykietowania w stylu: „to mazgaj”, „płacze, bo chce mną manipulować”, „złoszczę się, bo jestem beznadziejna”. Dbanie o siebie na poziomie uczuć pomaga w byciu lepszym człowiekiem i lepszym rodzicem. Jak zatem wykorzystać wiedzę, zdobywaną podczas pracy nad sobą, żeby skutecznie wspierać dziecko w regulacji emocji?

Być emocjonalnie dostępnym 

Przede wszystkim uczestnicząc w życiu dziecka i traktując jego problemy z należytą uwagą. Życiem naszych dzieci często nie jesteśmy zaciekawieni. Uważamy ich sprawy za błahe, w odróżnieniu od naszych „poważnych”, które dzieją się, np. w biurze. (3) To, co nam wydaje się mało istotne, dla dziecka może być w danym momencie „najważniejsze na świecie”. Tylko poprzez zaangażowanie w relację z dzieckiem jesteśmy w stanie właściwie reagować i nie umniejszać jego problemów.

Wspieranie go w radzeniu sobie z emocjami, to na podstawowym poziomie po prostu świadome bycie obok: uważne słuchanie, otwartość, chęć bliższego poznania malucha, rozmowa. To także akceptacja dziecka niezależnie od jego zachowania, czyli wsparcie nawet w tych najtrudniejszych momentach gdy, np. w wielkiej złości mówi nam, że nas nienawidzi. Zamiast brać te słowa do siebie, warto zajrzeć głębiej i poszukać potrzeby, która kryje się za tym komunikatem. W takim przypadku emocjonalna dostępność dorosłego to chęć dotarcia do sedna problemu i zakomunikowanie dziecku, że jest słyszane i jego emocje są dla nas ważne. Można wtedy powiedzieć chociażby: „rozumiem, w porządku”, „słyszę Cię, w porządku”. Zachowując własny spokój, poczekać, aż dziecko również się uspokoi. Być gotowym do dalszej rozmowy, nie uciekać przed nią, nie obrażać się. W ten sposób można wspólnie wypracować sposoby na radzenie sobie z trudnymi emocjami. Taka postawa daje dziecku poczucie bezpieczeństwa i buduje wzajemne zaufanie. Dziecko, które jest przez swoich rodziców troskliwie traktowane i otrzymuje od nich emocjonalną dostępność i wystarczająco dobrą opiekę, wykształca sobie w końcu wewnętrznego opiekuna, z którego może skorzystać, gdy rodziców nie ma w pobliżu. Może ono poradzić sobie ze swoimi emocjami samodzielnie, ale kiedy się spotykają, często dziecko potrzebuje podzielić się z opiekunem wszystkim, co zdarzyło mu się w trakcie rozstania.(4) 

Nazywać emocje po imieniu 

Rozmawiając z dzieckiem o emocjach, dajemy mu szansę na zrozumienie tego, co mu się przytrafia. Często bywa bowiem tak, że maluch nie rozumie, co się z nim dzieje: doświadczanie emocji nie jest przecież świadomą decyzją. Warto w rozmowach, nawet z najmłodszymi dziećmi, nazywać konkretne uczucia (np. złość, radość, gniew, zaskoczenie, strach). Pomocne mogą być również pytania typu: „jaki kolor ma złość?”, „jaki kształt ma miłość?”, „gdzie w ciele czujesz szczęście?”, „jak wygląda osoba, która jest smutna?”, „jak się zachowuje ktoś zezłoszczony?”, „jaka pogoda panuje w twoim sercu, gdy jesteś szczęśliwy?”. W ten sposób tworzymy prywatny język do wspólnych rozmów. Gdy dziecko opowie nam, że jak jest smutne, w jego sercu pada deszcz, a szczęście jest żółte i słoneczne, to kiedy następnym razem będziemy chcieli wiedzieć, jak się czuje, możemy zapytać: „jaką masz dziś pogodę w sobie?”. Ten sposób działa też w drugą stronę. Warto opowiadać dziecku o swoich emocjach i przeżyciach. Zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych, ponieważ jedne i drugie są nieodłącznym elementem życia. Dorosły, który otwarcie rozmawia o uczuciach, daje dziecku komunikat, że mówienie o nich jest dobre i nie trzeba się ich wstydzić ani udawać, że nie istnieją. Maluch rozumie również, że nie tylko on ma gorsze dni, że dorośli także bywają smutni, zezłoszczeni, a przy tym mają swoje sposoby na uporanie się z tym. 

Pobawmy się w spokój 

Nie ma sprawdzonej recepty na samoregulację. Sposoby, które mogą odpowiadać jednej osobie, okazują się bezskuteczne dla kogoś innego. Dlatego tak ważne jest poszukiwanie rozwiązań szytych na własną miarę. Dorośli mają o tyle łatwiej, że mogą sięgnąć po specjalistyczne poradniki, pójść na relaksujące zajęcia jogi, medytacji, czy zregenerować się, wykonując swoją ulubioną czynność (np. jeżdżąc na rowerze, pracując w ogródku, spacerując, biorąc długą kąpiel, spotykając się z przyjaciółmi, korzystając z masażu, czytając dobrą książkę, ucinając sobie drzemkę, delektując się smacznym posiłkiem czy spędzając czas na lenieniu się). Sami jesteśmy w stanie poszukać najlepszego sposobu na walkę ze stresem. Dzieci natomiast potrzebują w tym procesie naszego wsparcia. Poza emocjonalną obecnością i rozmowami o uczuciach, warto zatem pokazywać dziecku różne metody wyciszania się, uspokajania umysłu, regeneracji. Najlepszym sposobem na to jest wspólna zabawa. Oto kilka propozycji:

Oddech

  • wyciągamy dłoń przed siebie i wyobrażamy sobie, że każdy palec to zapalona świeczka na torcie urodzinowym, musimy długimi wydechami zdmuchnąć je po kolei, gdy świeczka zgaśnie, zwijamy paluszek, aż ostatecznie złożymy dłoń w pięść, 
  • wspólne zdmuchujemy dmuchawce na łące albo w parku,
  • poruszamy oddechem liście, trawy, piórka.

Po wykonaniu ćwiczenia można z dzieckiem porozmawiać o jego odczuciach: „jak ci się podobało?”, „co czujesz w ciele, gdy oddychasz głęboko?’’, „jak myślisz, czy oddech może ci pomóc, gdy się boisz?”. Warto też wytłumaczyć dziecku, że takie głębokie oddychanie jest pomocne, gdy czuje się źle, czymś się martwi, niepokoi, złości lub nie może zasnąć. Bardziej zaawansowaną metodą na ukojenie nerwów (do wspólnej zabawy ze starszymi dziećmi, w wieku od siedmiu lat) jest zlokalizowanie danej emocji w ciele (np. złości w brzuchu) i skierowanie tam swojej uwagi, a następnie spokojne, głębokie oddychanie. 

Dotyk 

Kontakt fizyczny jest bardzo skutecznym sposobem wspierania dziecka przeżywającego silne emocje. (…) Małym dzieciom pomaga kontakt skóra do skóry, nawet poprzez potrzymanie za rękę, czy przyłożenie dłoni do twarzy, a także delikatne kołysanie. Czasem może to być dość energiczny uścisk lub zamknięcie dziecka w objęciach. (5) Należy jednak przy tym pamiętać, że aby wesprzeć dziecko dotykiem, po pierwsze musi ono wyrazić na to zgodę, więc jeśli nas odpycha, krzyczy „zostaw mnie, nie dotykaj”, to rezygnujemy z tej formy wsparcia. Po drugie, sami musimy być spokojni, rozluźnieni, by tym spokojem zarazić dziecko. Są też dzieci, które nie lubią przytulania (wynikać to może ze specyficznej wrażliwości na dotyk) i to też należy uszanować. 

Jeśli chcemy, żeby dziecko wiedziało, że może w trudnych chwilach szukać u nas wsparcia poprzez przytulenie się, można sięgnąć po zabawy, które z takim dotykiem oswajają, np.:

  • bitwa na poduszki,
  • turlanie się po podłodze,
  • wspólne „wygłupy” na placu zabaw,
  • zabawa w odrysowywanie kształtu rąk, nóg czy całego ciała na dużej kartce papieru albo kredą na stosownym podłożu, 
  • zajęcia jogi dla rodziców i dzieci. 

Cisza

Wszelkiego rodzaju zabawy, w których: nasłuchujemy odgłosów natury (czy to na spacerze w parku, czy w lesie), wsłuchujemy się na minutę bądź dłużej w ciszę (leżąc wygodnie na łóżku, siedząc po turecku na poduszce), oddychamy głęboko i staramy się robić to jak najciszej, kierują uwagę dziecka właśnie na ciszę i pokazują, że brak bodźców dźwiękowych, hałasu i dokuczliwych odgłosów, pomaga w uspokojeniu się. 

Jeśli dziecko nie chce się angażować w określoną zabawę, nie zmuszamy go do tego. W myśl zasady, że „nie wszystko dla wszystkich” szukamy rozwiązań, które są przyjemne i skuteczne właśnie dla niego. 

Im bardziej jesteśmy zaangażowani w życie rodzinne, im bardziej jesteśmy autentyczni i nie udajemy przed dzieckiem, że trudne emocje nas nie dotyczą, im częściej jesteśmy dostępni emocjonalnie i otaczamy dziecko wsparciem, tym mocniej wspieramy je w radzeniu sobie z emocjami. W takiej przestrzeni wzajemnego zaufania i szczerości dziecko może we własnym tempie rozwijać umiejętność samoregulacji, by w przyszłości, już bez naszego wsparcia, radzić sobie ze stresem i trudnymi doświadczeniami. 

Przypisy:

(1) K. Story, Szpitale w depresji, „Tygodnik Powszechny” 2019, nr 20, s.13.

(2,3,4,5) A. Stein, Dziecko z bliska. Zbuduj szczęśliwą relację, Wydawnictwo Mamania, Warszawa

ARTYKUŁ: Porozumienie bez przemocy…

Porozumienie bez Przemocy

Porozumienie bez Przemocy (Nonviolent Communication – NVC), nazywane także „językiem serca”, to przypomniany i upowszechniony przez Rosenberga sposób komunikowania się z ludźmi, w którym przyczyniamy się do poprawy jakości życia, swojego i innych. Nie ma w tej metodzie niczego nowego. Rosenberg nie odkrył Ameryki. Odkurzył starą prawdę, że podstawową potrzebą człowieka jest zaspokajanie potrzeb drugiego. Pokazał, jak mówić i słuchać, by słowa miały znaczenie, czyli były nośnikiem tego, co widzimy, słyszymy, co czujemy i czego potrzebujemy. Istotą Porozumienia bez Przemocy jest nastawienie na obserwację, nazywanie uczuć, uzewnętrznianie potrzeb i poszukiwanie najlepszej z możliwych strategii, która zaspokoi potrzebę – naszą lub drugiego człowieka. Taki sposób komunikacji pozwala ujrzeć siebie w nowym świetle, a drugiego dostrzec tak, jakbyśmy go spotkali po raz pierwszy w życiu. W takiej rzeczywistości łatwiej nawiązać bliskie relacje, być w kontakcie z samym sobą i z drugim. Łatwiej prawdziwie usłyszeć swoje dziecko. Ten sposób komunikacji z jednej strony pozwala nam wyrażać się szczerze, bez obawy, że kogoś zranimy, z drugiej – empatycznie odbierać innych.

Jak to działa?

Porozumienie bez Przemocy oferuje nam narzędzie 4 kroków, które zmieniają nasz styl mówienia. Dotąd być może wyrzucaliśmy z siebie słowa jak z automatu, pozwalaliśmy, by niósł je wiatr i odbijał “innym echem”. Reagowaliśmy nawykowo, często wiedzieliśmy, co powie dziecko, mąż, przyjaciółka, zanim zdążyli otworzyć usta. Nie raz usłyszeliśmy (ku naszemu zdziwieniu i oburzeniu), że zachowujemy się jak własna matka czy ojciec.

4 kroki pozwalają odpowiedzieć na kluczowe w moim przekonaniu pytanie: „o co mi chodzi?”. 4 kroki ułatwiają praktyczne zastosowanie PbP, choć same w sobie nie są PbP.

Krok 1: Obserwacja, czyli widzenie danej sytuacji tak, jak ją widzi kamera wideo. Indyjski filozof Krishnamurti powiedział, że „Najwyższą formą inteligencji jest obserwacja bez wydawania osądu”. W PbP chodzi o to, by nauczyć się widzieć rzeczy takimi jakie one są, nie zaś takimi, na jakie wyglądają. Ocena, interpretacja, analiza słów czy działania człowieka nie służą wzbogaceniu życia, wręcz przeciwnie. Jest jeszcze coś. Kiedy łączymy obserwację z oceną, jest bardzo prawdopodobne, ze inni usłyszą w naszej wypowiedzi krytykę.

Krok 2: W kroku drugim mówimy, co czujemy, kiedy widzimy to czy tamto, słyszymy wypowiadane przez drugiego słowa. Proste, prawda? Dla mnie nie było. Z dwóch powodów. Po pierwsze miałam bardzo krótką listę uczuć, wokół których wciąż krążyłam, rzadko docierając do sedna. Po drugie – bałam się mówić o uczuciach, by nie dorobić się łatki „nadwrażliwej”.

Krok 3: Czas na wyrażenie własnych potrzeb, które ukrywają się za nazwanymi uczuciami; czas odpowiedzieć na pytanie: „czego chcę?”

Krok 4: Wyrażenie prośby, czyli sformułowanie konkretnego działania, możliwego do realizacji w określonym czasie i określonej przestrzeni. Zdefiniowanie prośby służy wzbogaceniu życia, mojego lub twojego, nie zaś zobowiązania drugiego do oddania przysługi. O ile pierwsze trzy kroki są niezbędne do nawiązania pełnego porozumienia, o tyle ten czwarty krok nie zawsze musi się pojawić. Czasem wystarczy wypowiedzieć, nazwać to, co czujemy i czego potrzebujemy, aby poczuć ulgę i zrozumienie.

4 kroki to narzędzie działające w obie strony – ja do ciebie, ty do mnie.

Przykład 1:
(1) Kiedy widzę cały zlew niepozmywanych naczyń, (2) to jest mi przykro, (3) bo potrzebuję pomocy/współpracy w pracach domowych. (4) Czy mógłbyś pozmywać naczynia zanim pójdziesz spać?

Przykład 2:
(1) Kiedy słyszę Twoje „nie”, (2) czy to znaczy, że jesteś zła (3) i czy chciałabyś mi w ten sposób powiedzieć, że sama chcesz zdecydować z kim podzielisz się zabawkami?

Przykład 3:
Rysunek, który dzisiaj rano dostałam od Ciebie, (2) bardzo mnie ucieszył, (3) bo fajnie jest wiedzieć, że jestem dla Ciebie ważna.

Przykład 4:
Byłem rozczarowany, (1) kiedy na 3 godziny przed naszym spotkaniem odwołałaś je, (3) bo chciałem z Tobą spędzić ten wieczór. (4) Czy mogłabyś mi teraz powiedzieć dlaczego odwołałaś nasze spotkanie?

Przykład 5:
Nie lubię, (1) kiedy skaczesz po kanapie, (3) bo martwię się, że spadniesz. (4) Poskacz proszę po materacu.

Przykład 6:
(2) Czy jesteś zdenerwowana, (3) bo nie czujesz się bezpiecznie, (1) gdy przekraczam prędkość jadąc po mieście?

Porozumienie bez Przemocy w relacji z dziećmi?

  • Nawiązanie kontaktu opartego na obserwacji, nie zaś na ocenie, krytyce, moralnym osądzie czy rodzicielskim oczekiwaniu, buduje poczucie wartości, które trudno będzie w dorosłym świecie podważyć.
  • Poważnie traktowane dzieci chętniej współpracują niż te, których uczucia nie są dostrzegane, a potrzeby brane pod uwagę.
  • Dzieci pytane o to, czego chcą (dziś się dzieci nie pyta, szczególnie w szkołach; dziś się dzieciom mówi, co powinny chcieć) są otwarte, kreatywne, pogodne.
  • Trudne uczucia są tylko sygnałem niezaspokojonych potrzeb. Nikt zatem nie jest winien, gdy dziecko krzyczy, tupie, rzuca się na podłogę. Przyjęcie uczuć, wszystkich, daje dziecku poczucie bezpieczeństwa.
  • Nagrody i kary zostały zastąpione kontaktem, troską, zainteresowaniem, dostrzeganiem, uważnością. Kary i nagrody nie czynią nikogo lepszym, inaczej jest w przypadku „brania dziecka pod uwagę”.
  • PbP zakłada komunikat pozytywny, który jest lepiej słyszany przez dzieci, niż negatywny. Jeśli chcemy, by nas usłyszano, warto mówić o tym, czego chcemy (zamiast o tym, czego nie chcemy).
  • PbP uczy mówić „nie”, wtedy gdy się myśli „nie”, a to oznacza, że nikt naszych dzieci nie wykorzysta, nie nadużyje ich „serca”. Wyrażając własne „nie” i szanując dziecięce „nie”, nie krzywdzę drugiego, bo za „nie” dla dziecka stoi „tak” dla rodzica i odwrotnie. (“Nie” wypowiedziane przez dwu- lub trzylatka jest prekursorem jego zdolności samoobrony, chęci określenia, czego się chce w życiu oraz motywacji do osiągnięcia tego. – M.Sunderland)
  • Brak etykiet (grzeczna – niegrzeczna, dobry – zły, łakomczuch – niejadek, aniołek – beksa) czyni dzieci wolnymi i uczy tolerancji wobec drugiego.
  • Kontakt „tu i teraz” to najlepsza inwestycja w nasze dzieci.

Dlaczego w relacji z dziećmi może być „łatwiej”, czyli o świadomości bezprzemocowego języka

Nie ma uczuć pozytywnych i negatywnych, są jedynie te, które wynikają z zaspokojonych potrzeb, i te które pojawiły się, bo potrzeby nie zostały zaspokojone. Uczucia zawsze związane są z potrzebami.

Wszyscy ludzie mają takie same potrzeby, natomiast różne bywają strategie na ich zaspokojenie. To, co różni dzieci od dorosłych, to nie potrzeby, a umiejętność ich zaspokajania. Małe dzieci nie są w stanie zaspokoić wszystkich swoich potrzeb i dlatego potrzebują nas – dorosłych. Od nas uczą się rozpoznawać swoje uczucia, nazywać je, odkrywać ukryte za nimi potrzeby. Najwięcej szczęścia mają te dzieci, których rodzice opanowali już te umiejętności i teraz mogą cierpliwie, spokojnie i współczująco im towarzyszyć.

Władza Z dzieckiem (alternatywa dla Władzy NAD dzieckiem) oparta jest na szacunku dla potrzeb dziecka, na poważnym traktowaniu go, na akceptowaniu wyrażanych oczekiwań, na przyznaniu dziecku prawa do własnego zdania, do powiedzenia “nie”. Władza Z… sprawia, że dziecko chce współpracować. Nie trzeba go do tego przymuszać. Czyni to z autentyczną radością. Dziecko, które nie jest manipulowane karą czy nagrodą słucha dorosłych, bierze ich zdanie pod uwagę.

Dzieci nie testują swoich rodziców, nie manipulują nimi, one zwyczajnie poszukują strategii na zaspokojenie swoich potrzeb. Kiedy przypisujemy dzieciom manipulację, testowanie, to niemal natychmiast stajemy na straży rodzicielskiego autorytetu, odbierając bardzo osobiście wrzaski, płacz, trzaśnięcie drzwiami. To, co w takich momentach mamy do zaoferowania dzieciom, to konsekwencja, często za wszelką cenę. Konsekwencja, która nie pochyla się nad dzieckiem.

Akceptacja naturalnego języka dzieci „chcę/nie chcę, lubię/nie lubię” z jednej strony buduje jego więź z innymi, z drugiej zaś – uczy akceptacji „chcę/nie chcę” innych ludzi.
Porozumienie bez Przemocy daje dziecku stały dostęp do rodzica, który jest warunkiem poczucia bezpieczeństwa.

Monika Szczepanik

WYWIAD: Nie musisz być grzeczny…

Nie musisz być grzeczny [WYWIAD]

Kamila Rowińska/ Agnieszka Czapla

Agnieszka Czapla: Dzieci mają być grzeczne?

Kamila Rowińska: O nie, ja tego nie uczę. Nigdy nie mówię mojemu starszemu synowi, żeby był grzeczny. Olaf ma 9 lat, Bruno niecały rok. Ale gdy będzie starszy, też nigdy tego ode mnie nie usłyszy. Co właściwie znaczy „grzeczne”? Jak dziecko ma to rozumieć? Wielu rodziców używa tego przymiotnika, nie formułując jasno jego znaczenia. Należy określić zasady i wartości, którymi mały człowiek ma się kierować. W naszej rodzinie są to akurat wartości chrześcijańskie i nasz rodzinny „kodeks honorowy”, czyli zbiór zasad, które wspólnie ustaliliśmy i których przestrzegamy.

 Drugie sformułowanie, którego nigdy używam, to wytłumaczenie „bo tak” albo „bo ja tak powiedziałam”. Dlaczego? Ponieważ być może kiedyś mój syn znajdzie sobie jakiś inny autorytet i gdy ten mu powie: „Zrób tak, bo ja tak powiedziałem”, to on go bezrefleksyjnie posłucha, ponieważ tak został nauczony. Zatem mówienie „bądź grzeczny” czy „zrób tak, bo ja tak mówię” jest moim zdaniem szkodliwe, ponieważ może doprowadzić do tego, że nasze dziecko stanie się uległe, nieasertywne i nie będzie potrafiło szczerze wyrażać swoich uczuć.

 Kiedyś mówiło się, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. W związku z tym, ludzie od najmłodszych lat uczyli się, że nie mają prawa powiedzieć, że coś im nie odpowiada. I niektórym już tak zostało, nawet gdy dorośli. Takie osoby są przez bardzo długi okres uległe, aż w końcu coś w nich pęka i stają się agresywne.

Jest jakiś sprawdzony sposób na to, jak dobrze wychowywać dzieci?

Uważam, że dzieci nie należy wychowywać, tylko z nimi żyć. Jeśli na przykład mówimy do córki: „Nie kłam”, a ona potem zobaczy, że mama prosi tatę: „Odbierz telefon i powiedz, że mnie nie ma”, to trudno jej będzie przestrzegać zasad, których nie przestrzegają rodzice. Żeby dobrze „wychować” dziecko, trzeba najpierw stać się najlepszą wersją samego siebie, a dopiero potem oczekiwać, że ono będzie to chłonąć.

 Jak uczysz swojego syna asertywności?

Jeżeli mój syn powie: „Mamo jestem na ciebie zdenerwowany, bo zrobiłaś to czy tamto”, to cieszę się, że on podzielił się ze mną swoimi uczuciami. Nie mówię mu: „Ty gówniarzu, co ty w ogóle masz do powiedzenia! Masz cicho siedzieć, to ja jestem twoim rodzicem”. Takie traktowanie dziecka nie ma żadnego wytłumaczenia. Co z tego, że to ja jestem jego rodzicem?

 On jest małym człowiekiem, ja jestem dużym człowiekiem, natomiast wszyscy mamy jednakowe prawa. Uczę go zatem wyrażać swoje uczucia, niezależnie od tego czy są dla mnie w danym momencie wygodne. Staram się również asertywnie wyrażać swoje. Jest duża szansa, że dziecko przejmie taką komunikację od rodziców.

Prawa, o których wspomniałaś są zapewne określone w Waszym „Kodeksie honorowym”. Skąd taki pomysł i co w nim zapisaliście?

Pierwszy raz usłyszałam o nim od mojego mentora Blaira Singera – światowej sławy trenera biznesowego. Jest to umowa stworzona i respektowana przez wszystkich członków danego zespołu. W naszym rodzinnym kodeksie zapisaliśmy między innymi taką zasadę, że jeżeli ktoś z nas się zdenerwuje lub obrazi, to w ciągu 15 minut musi w sobie znaleźć siłę, by otworzyć się na rozmowę. Poza tym mamy też takie postanowienie, że codziennie się przytulamy i głaszczemy. To był postulat Olafa (śmiech).

I co Wam to daje?

Taka deklaracja rodzinna pomaga nam pamiętać, że jesteśmy drużyną i wszystkim nam zależy na tym, żebyśmy byli szczęśliwi, spełniali swoje marzenia i wzajemnie się wspierali. Dlatego na przykład chodzimy z naszym synem na mecze, mimo że to nas w ogóle nie kręci, a mój mąż i syn czekają na mnie, gdy w centrum handlowym godzinami szukam wymarzonych butów. Dzięki takiej filozofii rodziny, mogę liczyć na pomoc Olafa. Na przykład w przygotowywaniu do wysyłki 300 kartek świątecznych do moich klientów.

 Czy to go w jakiś sposób rozwija?

Dawanie dziecku obowiązków jest niezmiernie ważne. Zilustruję to przykładem. W moim domu są sami mężczyźni, więc czułam zagrożenie, że będę za nich wszystko sprzątać. W związku z tym, bardzo wcześnie zaczęłam uczyć Olafa, że dzielimy się obowiązkami. Gdy miał 6 lat zrobił swoja pierwszą zupę pomidorową – oczywiście przy moim wsparciu. Był z tego strasznie dumny. Mądrze wyznaczone obowiązki będą dla dziecka wyzwaniami, które pozwolą mu się sprawdzić i budować poczucie własnej wartości.

Co to znaczy mądre przydzielanie obowiązków?

Nie na siłę. Ja przygotowałam karteczki, na których napisałam wszystkie prace, które wykonujemy – od robienia prania, przez mycie samochodu, po mycie okien. Usiedliśmy nad nimi całą rodziną i każdy z nas wybrał sobie zadania dla siebie. Także Olaf. Wybrał m.in. chodzenie do szkoły, odrabianie lekcji, sprzątanie swojego pokoju i rozładowywanie zmywarki. Nie został więc do niczego zmuszony, miał możliwość wyboru, poza tym widział, że każdy w naszej „drużynie” ma swoje obowiązki.

Jak to buduje poczucie własnej wartości?

Człowiek buduje swoją pewność siebie wtedy, gdy przejdzie przez jakąś trudną sytuację i da radę. Nawet jeśli poniesie porażkę, to też czegoś się o sobie dowie i następnym razem jej uniknie. Zatem bardzo ważne jest to, żeby dzieci mogły wychodzić ze swojej strefy komfortu i się sprawdzać. Niestety w dzisiejszych czasach rodzice bardzo często wyręczają dzieci, w ten sposób próbują rekompensować im to, że przez pracę nie mają dla nich zbyt dużo czasu. I to jest błąd. Przypomnij sobie – czy jako dziecko nie chodziłaś z kluczem na szyi? Mogłaś spakować sama plecak albo pójść sama po mleko do sklepu?

Tak, zgadza się.

Uczyłaś się w ten sposób samodzielności i odpowiedzialności. Dzisiaj rodzice bywają nadopiekuńczy. Krzywdzą w ten sposób swoje dzieci. Wyrosną z nich osoby nieprzystosowane do życia, które nie mają prawa mieć dużej pewności siebie, bo zawsze były wyręczane i nie mogły się sprawdzić.

 Jak jeszcze rodzice mogą budować wiarę w siebie u swojego dziecka?

Powinni dostrzegać jego sukcesy i je celebrować. W polskiej mentalności jest taki zwyczaj, żeby koncentrować się na tym, co nam nie wychodzi. Gdy dziecko zrobi coś dobrze, bardzo często usłyszy od dorosłego: świetnie, to teraz jeszcze popraw się z angielskiego czy z matematyki. To jest dewaluacja sukcesu i wypomnienie tego, czego człowiek jeszcze nie osiągnął. Zarówno w życiu dorosłej osoby, jak i w przypadku dziecka, jest to bardzo szkodliwe. Ja prowadzę takie zajęcia „Budowanie swojej wewnętrznej siły”. Jednym z zadań uczestników, jest powiedzenie 10 komplementów na swój temat. Dorośli czują się wtedy zażenowani, mają z tym problem. A kiedy trzeba wymienić swoje wady – wychodzi im to świetnie… Polacy mają problem z kochaniem samych siebie. Miejmy nadzieję, że już w pokoleniu naszych dzieci się to zmieni.

Moja 5-letnia siostrzenica denerwuje się gdy coś się jej nie udaje. Na przykład rysuje serce, wychodzi jej asymetryczne i tym się zniechęca. Co robić w takich sytuacjach? Nie wyręczać, ale może jakoś wspierać?

Mój syn też wiele razy denerwował się, gdy coś mu nie wychodziło. Mówił: „Nie nadaję się” albo: „Nie będę w tym dobry”. Ja wtedy opowiadam mu historie ludzi, którzy też kiedyś nie byli w czymś dobrzy, ale dzięki pracy i ćwiczeniom, osiągnęli mistrzostwo. Ponieważ Olaf interesuje się piłką nożną, robiłam to na przykładzie piłkarzy. I zadziałało. Teraz wie, że aby coś zaczęło mu wychodzić, musi po prostu włożyć w to wysiłek i pracę. Poza tym ja nie jestem za tym, żeby uczyć dzieci perfekcjonizmu, więc wracając do twojej siostrzenicy – warto powiedzieć jej: „To serce, które narysowałaś dzisiaj, na twoje 5 lat jest pięknym sercem. Im będziesz starsza, tym będzie wychodziło ci lepiej”.

 A gdy dziecko nie lubi jakiegoś przedmiotu, to też warto zachęcać je do pracy nad nim?

Oczywiście jeśli dziecku grozi niezdanie do następnej klasy albo bardzo nie radzi sobie np. z matematyką, trzeba mu pomóc, ale nie zmuszać go do pracy na piątki czy szóstki z tego przedmiotu. Jestem za tym, żeby raczej rozwijać mocne strony dziecka, niż skupiać się na pracy nad słabszymi. Jeżeli oczekujemy od dziecka tego, aby z każdego przedmiotu miało same piątki czy szóstki, to możemy spowolnić jego rozwój w tej dziedzinie, która je interesuje. Jeśli wszyscy będę skupiać się na byciu „dobrym” ze wszystkiego, to szkoła będzie produkować samych średniaków, którzy wszystko potrafią robić tak samo, ale nic tak naprawdę bardzo dobrze.

Czyli dobra średnia nie jest taka ważna?

Nigdy nie oczekiwałam od mojego dziecka, że będzie miało dobre oceny. Jak Olaf dostał pierwszą jedynkę, był strasznie zdołowany. Wtedy ja, zamiast krzyczeć na niego i mówić, że jest sierotą i źle skończy, powiedziałam mu: „Co takiego się wydarzyło, że dostałeś tę jedynkę? Jak się z tym czujesz? Jakie wyciągniesz wnioski na przyszłość?” On wie, że uczy się dla siebie i że jeśli będzie się uczył i rozwijał, to w przyszłości będzie miał większy wybór kim chce być. Uważam, że to dużo lepsze podejście niż stosowanie systemu kar i nagród. Moje dziecko w ogóle nie dostaje pieniędzy jako nagrody.

 Kieszonkowego też nie?

Nie. Taką mam filozofię. Gdy miałam 7 lat, zaczęłam zarabiać swoje pierwsze pieniądze. Prowadziłam wypożyczalnię komiksów w szkole. Później się trochę „wycwaniłam” i pisałam wypracowania za pieniądze. Dało mi to poczucie sprawczości oraz szacunku do pieniędzy i pracy. Olaf też wie, że pieniądze nie biorą się z kosmosu, tylko że potrzebujemy je z mężem zarobić. On również od najmłodszych lat ma możliwość zarabiania – robi to, wypakowując ubrania z suszarki. Przy okazji ustalania ze mną jego „pensji”, poćwiczył sobie negocjacje.

Powiedziałaś, że lepiej rozwijać mocne strony dziecka. Jak je odkryć?

Pozwolić mu popróbować. Za moich czasów „po szkole” siedziało się z przyjaciółmi na trzepaku lub grało w klasy. Teraz oferta zajęć dla dzieci jest tak duża, że szkoda byłoby z niej nie skorzystać. Jeśli dzieci kończą lekcje około 13 – to można w ich życiu znaleźć czas zarówno na dodatkowe zajęcia, jak i po prostu na zabawę z przyjaciółmi. W wyborze zajęć oczywiście nic na siłę. Dziecko musi być nimi zainteresowane. Rodzice powinni też być otwarci na to, że dziecko może zmienić zdanie. Chciało chodzić na basen, za jakiś czas okazuje się, że woli rower. Czasem dorośli mówią – to ja już cię na nic nowego nie zapiszę, bo znowu ci się znudzi. Nie wpędzajmy dzieci w poczucie winy z tego powodu, że zmieniają zdanie. One dopiero szukają czegoś, co sprawi im frajdę.

ARTYKUŁ: O emocjach słów kilka…

O emocjach słów kilka…

Pamiętajmy: od chwili narodzin uczymy dziecko niezależności, a ono uczy nas… zależności. To taka naturalna wymiana – ono pobiera od nas lekcje stawania się autonomiczną osobą, a w zamian daje nam lekcje stawania się odpowiedzialnymi za drugiego człowieka. Co się dzieje, gdy powstaje zbyt duża zależność rodzica z jednej strony i zbyt duża niezależność dziecka z drugiej? Ilustruje to taka oto sytuacja: Mama z dzieckiem przechodzą obok stoiska z zabawkami. Synek domaga się samochodu. Mama tłumaczy, że nie kupi mu autka. Synek krzyczy, rzuca się na podłogę. Mama czerwona ze wstydu, dla świętego spokoju, kupuje samochód i wściekła wyciąga malca ze sklepu.

Prawdziwy dialog

W tej próbie sił wygrywa dziecko, ale czy na pewno? Widząc poirytowaną matkę, zastanawia się: „Niby wygrałem, ale dlaczego mama jest taka zła?”. Satysfakcję z postawienia na swoim mącą synkowi wątpliwości, czy wobec tego mama go jeszcze kocha. Tak rodzi się brak poczucia bezpieczeństwa. Bo to poczucie budują rodzice, którzy kochają, ale stawiają granice, uczą, czego wolno, a czego nie, którzy w swoich reakcjach są przewidywalni, konsekwentni.

Ulegamy dzieciom między innymi dlatego, że nie radzimy sobie z gniewem – chcemy ukryć irytację i złość, którą one bardzo wyczuwają. A wszystko to z lęku przed ich reakcją!

Z kolei skutki zbyt małej niezależności dziecka i zbyt małej zależności rodziców ilustruje taka oto sytuacja: Synek wygląda przez okno samolotu i nagle woła: „Tato, popatrz, jaki piękny stadion!”. Na co tata: „Co ty pleciesz, tu nie ma żadnego stadionu”. „Ale ja go widzę!” – upiera się synek. Tata: „Stadionu nie ma w tym mieście”. „Widocznie lecimy nad innym” – odpiera rezolutnie chłopiec. „Nie dyskutuj ze mną!” – ucina ojciec. Po chwili kapitan samolotu informuje, że lecą nad Manchesterem. A w tym mieśce stadion na pewno jest. Tata jednak udaje, że nie słyszy. Synek słyszy doskonale, ale już wie, że tata musi zawsze mieć rację.

Wszechwiedzący rodzice, którzy decydują, co jest prawdą, a co nie, sprawiają, że dziecko nie ma poczucia sprawczości, czyli nabiera przekonania, że nic od niego nie zależy. Nie ma więc ochoty, by się zmieniać, rozwijać, podążać za swoimi pragnieniami i talentami, bo po co, skoro kontrolujący rodzice i tak wiedzą lepiej. Ale w głębi duszy pozostaje złość i żal oraz głębokie poczucie niesprawiedliwości. W życiu dorosłym takie skrzętnie skrywane uczucia mogą mieć opłakane konsekwencje – jak niesamodzielność, trudności w radzeniu sobie z codziennymi problemami, zbyt duża zależność od zdania innych osób, niskie poczucie własnej wartości.

Dziecko powinno móc wyrazić każdą swoją emocję. Być  zauważone i bezwarunkowo kochane. A jednocześnie znać granice, których nie wolno przekraczać, i konsekwencje, jakie poniesie, gdy jednak nie będzie ich respektować. To wszystko daje mu poczucie równowagi i stabilności. Nawet jeśli odzywa się w nas stara płyta ze znanymi ze swojego dzieciństwa melodiami, starajmy się włączyć nową. I powtarzajmy dziecku: „kocham cię”. Bo ono zawsze potrzebuje takiego zapewnienia.

 Monika Myszka.

Jak wyrażać złość, żeby nie ranić innych?

 

Będąc rodzicem, wcześniej czy później trzeba się z tym tematem zmierzyć. Uczucie złości jest bowiem nieodłączną częścią ludzkiego życia. Nie omija ani dorosłych, ani dzieci. Co więcej, właśnie w tej wyjątkowej i podstawowej relacji pomiędzy dużymi i małymi członkami rodziny dochodzi często do spiętrzenia nieprzyjemnych emocji. Nieraz, chcąc nie chcąc, ocieramy się o agresję, która jest mało budującym sposobem rozładowywania gniewu. Warto jednak pamiętać, że złość sama w sobie nie jest wcale zła. To potężna siła pozwalająca ludziom pilnować swoich granic. Jeśli sami jako rodzice nauczymy się ją mądrze przeżywać, pozwolimy, aby używały jej także nasze dzieci. Nie po to, by ranić i krzywdzić, ale po to, by dbać o swoje potrzeby.

Warto pamiętać:

Na początku koniecznie trzeba sobie uświadomić kilka ogólnych prawd:

  1. Złość jest uczuciem, jak każde inne. To znaczy, że jest sama w sobie neutralna: ani pozytywna, ani negatywna, ani dobra, ani zła. Jest moralnie obojętna.
  2. Złość należy do uczuć trudnych w przeżywaniu. Jest nieprzyjemna i męcząca. Problematyczna.
  3. Największy problem ze złością jest taki, że niekonstruktywnie przeżywana (np. tłumiona), bardzo szybko przemienia się w agresję, której już nie można usprawiedliwiać. Nawet bierna przemoc jest zjawiskiem negatywnym. Zachowanie agresywne w stosunku do drugiej osoby z moralnego punktu widzenia jest złe.
  4. Złość najczęściej sprzężona jest z innymi bardzo silnymi emocjami, których jednak na początku nie uświadamiamy sobie. Zwykle jest to przede wszystkim lęk, ale także wstyd, zazdrość, poczucie winy.

Właśnie to sprzężenie złości z lękiem wydaje się być szczególnie godne uwagi. Bardzo możliwe, że gdy zrozumiemy lepiej ów lęk, uda nam się lepiej radzić sobie ze złością, tak żeby nie prowadziła ona do przemocy, ale do twórczego przepracowania konfliktu.

Gdyby przyjrzeć się bliżej złości, można odkryć, że obwarowana jest ona lękiem z dwóch stron. To właśnie lęk ją wywołuje, ale też – przewrotnie – blokuje ją.

Lęk będący źródłem złości

Z jednej strony jest to lęk przed tym, że jakaś moja ważna potrzeba zostanie niezaspokojona.

Podchodzi do mnie dziecko i mówi, że chciałoby się ze mną pobawić, a ja akurat teraz chciałam odpocząć. Zmęczyłam się gotowaniem obiadu. Potrzebuję chwili wytchnienia, odprężenia, zajęcia się tylko sobą samą. Jeśli zbagatelizuję tę potrzebę, przeoczę ją, będę udawać, że jej nie ma, wówczas może i się z dzieckiem pobawię, ale prędzej czy później zemści się to na nas. W najmniej oczekiwanym momencie wybuchnę. Może na to samo dziecko, może na inne, może na męża, może na panią w sklepie, może nawet na siebie samą albo wyżyję się, trzaskając drzwiami, kiedy jakaś błahostka wyprowadzi mnie z równowagi.

Kiedy jednak uświadomię sobie w porę mój lęk przed tym, że nie będę mieć czasu na odpoczynek i kiedy potraktuję ten lęk poważnie (tak samo poważnie, jak potrzebę dziecka, które chce spędzić ze mną trochę czasu na zabawie), wtedy łatwiej mi będzie poszukać dla nas jakiegoś wyjścia, które będzie dobre dla obojga. Może, kiedy powiem dziecku, że teraz wolałabym posiedzieć przez chwilę w fotelu, ono zrozumie to i pobawimy się później. Może ono wybuchnie płaczem, ale dla mnie samo wypowiedzenie moich potrzeb wystarczy, bym w spokoju serca mogła przez chwilę się z nim pobawić, a potem poleniuchować. Może po prostu wystarczy, że przeczytam mu książeczkę – wtedy i ono nasyci się moją uwagą i obecnością, przezwycięży nudę, i ja trochę odsapnę. Może wymyślę jeszcze wiele innych konstruktywnych rozwiązań.

Bo w gruncie rzeczy mój lęk o własne potrzeby opiera się na błędnym przekonaniu, że jest tylko jeden sposób ich zaspokajania, że to inni powinni wziąć odpowiedzialność za ich spełnianie, a nie ja sama, albo że potrzeby innych są ważniejsze niż moje.

Okazuje się jednak, że według zasad Porozumienia bez Przemocy Marshalla Rosenberga moje potrzeby są tak samo ważne jak potrzeby innych. Jest wiele najróżniejszych sposobów troszczenia się o nie i to ja mam realny wpływ na ich zaspokajanie. Co nie znaczy, że nie mogę w tym liczyć na pomoc i wsparcie innych ludzi. Ważne jednak, żebym nie oczekiwała, że oni będą się wszystkiego domyślać albo spełniać każdą moją prośbę. Jako wolni ludzie mają prawo do odmowy i muszę to uszanować. Podobne prawo do powiedzenia „nie” mam przecież ja sama.

Lęk przed wyrażeniem złości

Rozbroiwszy nieco lęk będący podłożem złości, warto przyjrzeć się tej sprawie z nieco innej perspektywy.

Bo to wszystko, co powyżej napisałam, wcale nie oznacza, że nie mogę poczuć złości, kiedy po ugotowaniu obiadu, chciałabym w końcu odpocząć, a ten maluch akurat teraz potrzebuje się ze mną pobawić. Mogę poczuć jeszcze większą złość i frustrację, kiedy zacznie płakać usłyszawszy, że teraz nie mam ochoty na zabawę. Mogę nawet przeżywać wściekłość, kiedy dodatkowo kopnie mnie w takiej sytuacji. Bo przecież chciałam odpocząć, a tu nagle tyle hałasu i wrzasku!

Najczęściej w takich chwilach brakuje mi cierpliwości. Reaguję krzykiem, który nie polepsza sytuacji. Uczę się dopiero rozumieć, że atak złości małego dziecka często wiąże się z niedojrzałością jego mózgu, o czym przekonująco pisała Margot Sunderland w książce „Mądrzy rodzice”. Ono potrzebuje czasu, żeby wyrażać swoją złość, nie raniąc innych. Skoro mnie – dorosłej osobie – tak trudno poradzić sobie ze złością, to ten mały człowiek tym bardziej ma do tego prawo. Zresztą, ode mnie powinien się uczyć.

A ja często popadam ze skrajności w skrajność. Albo daję się ponieść złości i reaguję agresywnie, na przykład krzycząc, albo tłumię złość, bojąc się skrzywdzenia drugiej osoby i moich nieuporządkowanych reakcji. Mój lęk przed zranieniem drugiego, lęk przed konfliktem i przed nieprzyjemną atmosferą sprawia, że wolę udawać, że wcale nie czuję złości. „Przecież nie można złościć się na małe i w dodatku ukochane dziecko” – podpowiada mi fałszywie mój strach.

Tymczasem uczucie złości to moja naturalna reakcja emocjonalna włączająca się w sytuacji, gdy zagrożona jest jakaś moja ważna potrzeba. Mogę poczuć złość na każdego: na dziecko, na męża, na przyjaciela, na osobę chorą, niepełnosprawną lub starszą. Mogę  poczuć złość nie tylko na tych, których nie lubię, ale i na tych, których kocham i którzy są mi bliscy. Mogę poczuć złość w stosunku do osób silnych i słabych. Bo sama złość jako uczucie nie robi nikomu krzywdy, a często – przeciwnie – konstruktywnie przeżyta przyczynia się do umocnienia relacji. Mogę wtedy powiedzieć: „Umiemy dojść do zgody, nawet wtedy gdy przeżywamy kryzys, gdy odkrywamy, że jesteśmy różni od siebie i nieraz mamy sprzeczne dążenia”. Gdy czuję złość, to znaczy, że nie jestem wobec drugiej osoby obojętna, że ciągle zależy mi na niej. Nawet wtedy, gdy odkrywam różnicę zdań między nami. Nie muszę bać się konfliktu, bo on daje nam szansę rozwoju, wywołuje potrzebę twórczego dialogu. Na tym polega miłość.

Mogę powiedzieć dziecku: „Czuję złość, kiedy prosisz mnie o zabawę w momencie, gdy akurat chciałam odpocząć”. A gdy się rozpłacze: „Widzę, że jest ci smutno i  przeżywasz frustrację z powodu mojej odmowy”. Jeśli moje napięcie wzrośnie, mogę dodać: „Wiesz, kiedy tak głośno płaczesz, ja też przeżywam frustrację. Tak bardzo chcę odpocząć, a twój krzyk nie pozwala mi na to, ale bardzo chcę, aby spróbować znaleźć jakieś dobre rozwiązanie dla ciebie i dla mnie”. Bywa, że i to nie pomoże. Prymitywne instynkty wezmą górę (odsyłam raz jeszcze do książki Sunderland) i dostanę kopniaka. Wtedy mogę powiedzieć stanowczo i twardo: „Czuję wściekłość, kiedy mnie kopiesz! Sprawia mi to ból i przykrość!”

Nie wiem, czy tym razem to pomoże. Rozwinięcie konfliktu zależy tylko w pięćdziesięciu procentach ode mnie.

Wiem, że swojej złości nie muszę się bać. Tak samo, jak nie muszę się bać napadów złości małego dziecka. One nie mają nic wspólnego z brakiem miłości i szacunku. Są odruchem, który dziecko może nauczyć się z biegiem czasu kontrolować. W dużej mierze od rodziców zależy, czy będzie umiało w przyszłości wybrać zdrowy środek: ani nie tłumić złości, ani nie reagować pod jej wpływem agresywnie. Krótko mówiąc: czy będzie potrafiło poradzić sobie z lękami, które obwarowują złość…

Monika Myszka-Wieczerzak

ARTYKUŁ: Dzieci nie widzą cię z książką…

Dzieci nie widzą Cię z książką? To duży błąd!

Dzieci robią to, co widzą u swoich rodziców. Dzieje się tak zwłaszcza przed okresem dojrzewania, dlatego że później pojawiają się postawy w znacznej mierze zdeterminowane przemianami fizjologicznymi, cechujące się odrzuceniem tego, czego uczy się w rodzinie.

 Jednym z „nieprzyjaciół”, z którymi należy walczyć, jest niewiedza. Choć mamy dziś wiele sposobów nauki, pomimo wszystkich nowych możliwości książka pozostaje, jeśli nie najlepszym, to na pewno jednym z istotnych narzędzi. Poprzez lekturę dziecko uczy się refleksji, jego wyobraźnia ma nieskończone możliwości rozwoju. Ponadto, czytając, uczymy się pisać. Warto o tym pamiętać, ponieważ jest to skuteczny i prawdopodobnie jedyny sposób, jaki mamy do dyspozycji.

 Bez czytania kształtuje się mentalność i sposób rozumowania oparty o wzorce z telewizji, z wszelkimi tego ograniczeniami i złymi skutkami. Dziś na podstawie prawie wszystkich książek z naszego dzieciństwa nakręcono już adaptacje filmowe. Dziecko ma zatem możliwość poznania historii lub przygody poprzez ekran, co z pewnością ma też swoje zalety. Odbywa się to jednak ze szkodą dla wyobraźni, ponieważ wizja świata w filmie jest dziełem reżysera.

 Dzisiejsze dzieci mają w większości prawdziwe trudności z koncentracją. Szybkość zmieniającej się akcji i rozrywki, na jaką pozwala komputer, dostarcza przyjemności, co sprawia, że sam komputer staje się bardzo atrakcyjnym przedmiotem.

 Miłość do książki u większości dzieci rodzi się dość wcześnie. Nigdy nie jest jednak za późno, żeby nauczyć się doceniać jej wartość, w późniejszym wieku książka również może być odkryciem.

 Dobrym pomysłem jest chodzenie z dziećmi do księgarni lub bibliotek. Bogactwo książek do wyboru jest często dla nich przedmiotem ciekawości. Dzieci zwykle bardzo lubią kupować lub wypożyczać książki, a następnie czytać je razem z rodzicami. Jeśli na dodatek dziecko widzi często swoich rodziców z książką lub gazetą w ręku, z pewnością jest to czynnik sprzyjający jego rozwojowi jako czytelnika.

 Książka, kiedy dziecko osiągnie stosowny wiek, może stać się dobrym tematem rozmowy podczas obiadu. W ten sposób można wzbudzić ciekawość pozostałych osób, które też mogą przeczytać daną książkę.

 Dziecko jest stworzone do tego, żeby marzyć, i do tego, żeby myśleć o wielkich rzeczach: dlatego można przed nim nakreślić możliwość, że któregoś dnia ono też zacznie pisać książki, które inni będą czytać.

 Bez przymusu, traktując to jako coś naturalnego, można podsunąć dziecku lektury odpowiednie do jego wieku, w razie potrzeby konsultując się z kimś, kto lepiej się zna na tych sprawach niż my.

 Tak czy inaczej, książka pozostaje nadal prezentem dobrym na każdą okazję, także dla nas.

ARTYKUŁ: Jak mądrze rozpieścić dzieci i wnuki…

Jak mądrze rozpieścić dzieci i wnuki?

Wasze wnuki muszą nauczyć się chodzić. Nie potrzebują natomiast wskazówek, dokąd mają iść. Same to wiedzą, wyssały to z mlekiem matki.


Bywają tacy rodzice i dziadkowie, którzy martwią się, dokąd zmierzają ich dzieci, ale nie zadają sobie trudu nauczenia ich, jak stać samodzielnie na nogach, stawiać pewne kroki, wytrzymywać trudy marszu, interpretować znaki, spotykane na drodze w postaci innych ludzi, śladów przeszłości i wszelkich przejawów życia.

Zamiast zdzierać sobie gardło i krzyczeć: „Chodź tutaj, nie idź tam, stój spokojnie”, podążajcie za śladami dzieci i wnuków, dotrzymujcie im kroku, rozbudzajcie ich ciekawość pokazując, ile wspaniałych zjawisk je otacza. Nie ukrywajcie jednak przed nimi spraw trudnych, przeciwności losu, problemów.

Zwróćcie ich uwagę na samotnego staruszka, nielegalnego uchodźcę, który prosi o jałmużnę, policjanta kierującego ruchem, chuligana popisującego się nieprzepisową jazdą na motorze, człowieka chorego, który ledwo się porusza, osobę niedorozwiniętą patrzącą niewidzącymi oczami. Wasze dzieci i wnuki chcą widzieć wszystko i wszystkich, a wy powinniście wspierać je i podczas czynionych wspólnie obserwacji wyjaśniać i komentować to, co razem oglądacie. Twierdzicie, że rodzice mają mało czasu, aby wspólnie z dziećmi obserwować świat? To właśnie jest pole do popisu dla was, czyli dziadków. Zabierzcie wnuki ze sobą, dokądkolwiek chciałyby pójść.


Obliczajcie ryzyko według sił i zdolności wnuków oraz według waszych sił. Wytłumaczcie im, że ryzyko nie jest powodem do rezygnacji z działania, tak jak nie jest powodem do brawury. Pozwólcie im próbować sił, ale dajcie im też poznać granice, poza które nie wolno się posunąć. Inaczej mówiąc, pozwólcie im żyć pełnią życia, ale nauczcie je również skromności życia dostosowanego do możliwości konkretnego człowieka.


Dziecko robi małe kroki, ale zachodzi dzięki nim daleko, pod warunkiem że rodzina nie przeszkadza mu i nie blokuje jego działań z powodu fałszywych przesłanek: zawodu gwarantującego zatrudnienie, prestiżowej pracy, szansy na zrobienie majątku itd.


Niewiele scen dorównuje siłą wyrazu widokowi dziadków spacerujących z wnukiem. Dziadków wierzących we wnuka i wspierających go w badaniu świata.

 Rozpieszczajcie je rodziną

 Przypuszczam, że niektóre propozycje i sugestie wydają się wam bardziej fantastyczne niż praktyczne. Być może większość z was sądzi, że dzisiejsze dzieci nie dają się zwieść pięknym słówkom ani prezentom, o które się nie dopominały, że wiedzą, czego chcą, i domagają się tego.

A ledwo odrosną od ziemi roszczą sobie prawo do posiadania tego, co posiadają wszyscy: od markowych butów aż po motor. Rodzina nie ma wyjścia, musi im to wszystko zapewnić.

Nie da się zaprzeczyć, że presja wywierana na dzieci przez społeczeństwo konsumpcyjne jest bardzo duża. Prawdą jest, że rodzina w mniejszym stopniu wpływa na wychowanie dziecka niż środowisko, w którym dziecko się obraca. Pół godziny przed telewizorem może być bardziej przekonujące niż pouczenia rodziców i dziadków.

 Nie można jednak zakładać, że przegraliśmy walkę. Rodzina i społeczeństwo toczą walkę o dziecko na różnych polach. Z prostego powodu: dla społeczeństwa najważniejsza jest jednostka, a dla rodziny – stosunki międzyludzkie, uczucia, służenie sobie nawzajem.

 Stwarza to rodzinie wspaniałą okazję, którą trzeba wykorzystać: pozwolić dziecku zanurzyć się w rodzinie, pozwolić mu najpierw zasmakować w niej, a potem ją zrozumieć.

Na przekór naszej wierze w rodzinę, nie jesteśmy jej misjonarzami. Zakładamy, że wszyscy w nią wierzą i widzą jej wartość. To złudzenie; o rodzinie trzeba mówić, tłumaczyć innym, jaki jest jej sens i jakie są jej zalety, pokazywać jej prawdziwe oblicze. Mówiąc krótko, trzeba wychowywać dzieci w kulcie rodziny. To nie przypadek, że dzieci uwielbiają bawić się w mamę i tatę.

Rozpieszczać to nie znaczy sprawiać, aby w domu panowała anarchia. To znaczy pilnować, aby w domu ważna była czułość, słuchanie innych, wyrozumiałość, wybaczanie sobie. Rodzina nie ma się stać systemem obrony dziecka przed społeczeństwem. Ma być systemem alternatywnym, autonomicznym, jedynym w swoim rodzaju, rozumiejącym swoją odmienność i świadomym własnej wartości względem społeczeństwa i wartości społeczeństwa względem niej.

Zamiast podawać dzieciom reguły, wpajajmy im kryteria oceny i wartościowania. W takie postępowanie wkalkulowane jest ryzyko, że dzieci zaczną oceniać nas samych. Trzeba się z tym pogodzić. Wiele dzieci wykazuje większe zainteresowanie tym, co oferuje rynek i społeczeństwo, niż rodzina. Dzieje się tak dlatego, że nikt nie uświadomił im, czym ona jest i co daje.

Powtórzmy jeszcze raz: dawanie i branie jest zawsze wzajemne. Dziecko musi się nauczyć dawać i brać. Dzisiejsze rodziny nie wywiązują się z przekazania tego obowiązku, obdarowują dziecko wszystkim, czego tylko zapragnie, w przekonaniu że rodzice i dziadkowie są przede wszystkim po to, aby dawać. Dziecko bierze i nie rozumie, również dlatego, że zmuszone do ciągłego przyjmowania, czuje, że nie doceniamy tego, co ono nam daje. I tu błędne koło się zamyka.

Przyzwyczajeni dawać więcej, niż powinniśmy, nie doceniamy tego, co otrzymujemy od naszych dzieci i wnuków. Ich odpowiedzi na nasze prezenty odkładamy do skrzynki pocieszeń i wynagrodzeń za nasze wysiłki. Albo do schowka naszych rozczarowań. Właściwym miejscem dla nich jest skrzynka z naszymi najcenniejszymi skarbami.

To, co otrzymujemy od dziecka, ma wielką wartość. Musimy to zrozumieć my sami i pozwolić to zrozumieć dziecku. Zamiast ograniczać się do prostego: „Dobre z ciebie dziecko”, albo: „Kapryśny jesteś”, wytłumaczmy mu, czemu przypisujemy taką wagę do wykonywanych przez niego gestów, do czynionych przez niego obserwacji, do jego uczuć, do jego postępowania. To jedyny sposób, aby pokazać mu, że naprawdę go rozumiemy.

Zrozumieć oznacza docenić, dostrzec wartość tego, kto stoi przed nami. W naszym przypadku oznacza docenienie tego, czym dziecko dla nas jest i co nam daje. Jeśli będziemy mierzyć jego wartość, dodając do siebie ceny kupionych dla niego ubrań, jedzenia, zabawek, nauczy się ono utożsamiać siebie z tym, co posiada. I będzie pragnęło mieć coraz więcej, będzie gromadziło coraz to nowe przedmioty, naciągało was na kolejne zakupy. Jeżeli natomiast zdecydujemy się na obliczanie jego wartości na podstawie tego, czym jest – to jego wartość okaże się niewymierna, nieprzekładalna na wszystkie pieniądze świata, a ono samo zacznie cenić siebie za stosunki międzyludzkie, które uda mu się nawiązać, za przyjaźnie, które zdoła zawrzeć, za uznanie, które sobie zdobędzie. Będzie traktowało siebie jako ważnego, pełnoprawnego członka rodziny, a nie jak uprzywilejowanego klienta rodziców i dziadków.

 Nie traktujmy dzieci i wnuków jako tej części zasobów ludzkich, która dorasta, uczy się reguł gry, czeka na swoją kolej. Są one pierwszoplanowymi członkami rodziny, tak jak rodzice i dziadkowie.

 Zrozumienie tego problemu ma kluczowe znaczenie. Dzieci postrzegają siebie w zależności od tego, jak je traktujemy. Nie mogą postępować inaczej. Nie są w stanie ocenić siebie w oderwaniu od naszej opinii. Gdy stwarzamy im alternatywę, potrafią wykazać się rozsądkiem i przenikliwością.

ARTYKUŁ: Co się dzieje, gdy rodzice nie patrzą na dziecko…

Co się dzieje, gdy rodzice nie patrzą na dziecko?

Na pięknej i odważnej drodze prowadzącej ku światu, dzieci poruszają się jednocześnie w dwóch kierunkach: oddalając się i wracając do mamy. Każdy krok w kierunku świata zewnętrznego potrzebuje jej akceptacji.

 Tak jak alpinista wspinający się po stromej ścianie najpierw ostrożnie bada, czy może postawić następny krok, tak dziecko bada wyraz twarzy swojej mamy. Czy mama jest obok? Czy patrzy ciepło, aprobująco, czy może jej twarz wyraża niepokój? Aprobata daje dziecku moc odwrócenia się od mamy i uczynienia kroku w nieznane. Spojrzenie spoczywające na dziecku powinno więc wyrażać ciepło i wsparcie, bo uzdalnia dziecko do chwycenia się nogi od stołu czy sięgnięcia po nową zabawkę, łopatkę, lalkę czy piłkę. Potrzebna jest obecność mamy i jej zachęta w wyrazie twarzy. Jest to warunek, by dziecko znalazło w sobie potrzebną odwagę.

Z drugiej strony, jeśli zachęta do samodzielności służy innemu celowi – ma prowadzić do nauczenia dziecka konkurowania z rówieśnikami, dominowania wśród nich i zdobywania osiągnięć, wtedy matki deformują psychikę swoich dzieci, pchając je „do przodu”, często zbyt daleko od siebie.

Można nieraz zaobserwować lęk i dezorientację małych dzieci, gdy odwracają głowę w stronę mamy, szukając w jej oczach potwierdzenia, a mama nie zwraca na nie uwagi. Siedzi na ławce na placu zabaw, nie czując na sobie pytającego wzroku dziecka, bo jest pochłonięta rozmową, opowiadaniem znajomej o niebawem czekającej rodzinę przeprowadzce do większego mieszkania. Albo przeczytała jakiś poradnik i uwierzyła w godną politowania bzdurę, że powinna puścić dziecko na głębokie wody, w ten sposób motywując je do wykrzesania z siebie odwagi. Albo nie reaguje, bo wstydzi się przed innymi matkami, że wyglądałaby na zbyt troskliwą, gdy one są takie nowocześnie chłodne. Powodów może być sto. Dla dziecka to wszystko nie ma znaczenia. Ono, co widać, czuje się po prostu odepchnięte. Jego mama, gdyby przyjrzała mu się uważnie, też by to spostrzegła. Ale mama na nie nie patrzy.

Na małej buzi maluje się przerażenie, ale dziecko nie potrafi się już wycofać. Brak zainteresowania mamy odciął mu drogę powrotu. Próbuje więc dalej. Wdrapuje się na strome schody prowadzące na zjeżdżalnię, próbuje wspinać się na mur, mierzy się z jego stromizną.

To, co teraz robi, czując się osamotnione, można nazwać „odwagą w zwątpieniu”. Na taką odwagę zdobywa się ktoś, kto czuje się zapędzony w ślepą uliczkę. Gdyby zapytać matkę, zaczęłaby może tłumaczyć, że dziecko musi przecież „zdobyć się na samodzielność”. W naszej kulturze wyznaje się bowiem po cichu regułę, że wszystko, co prowadzi do „indywidualizacji”, do „samodzielności”, jest dobre, natomiast to, co łączy się z poczuciem bezpieczeństwa i przynależności, a więc to, co zdaje się być biernością, uważa się za złe. Podejście w duchu pierwszej części tej reguły jest sprzeczne z potrzebą dziecięcej psychiki i jest przykładem psychologii hobbystycznej, której ulega dziś jednak wielu rodziców.
Dzieci nie potrafią się odnaleźć w sytuacjach tak wczesnego pozostawiania ich samym sobie. Albo zaczynają być płaczliwe, albo rozwijają aspołeczną brawurę – coś, w czym nie czują samych siebie. „Odwrócenie się” od nich matki pcha je w świat zewnętrzny i czynią to z gwałtowną dynamiką, nad którą nie panują. Ten zbyt szybki krok, z jakim oddalają się od matki, oddala je też od samych siebie. Gubią się w świecie zewnętrznym, bo przychodzi on zbyt szybko, zbyt wcześnie i wydaje się groźny. Pewne jego treści dziecko wchłania w siebie bez protestu, od innych znowu z lękiem się odwraca.

Tak kształtuje się niesłychanie dziś częsty typ dzieci: dobrze odżywionych, agresywnych, jednocześnie płaczliwych i ekstremalnie nastawionych na siebie. Są to dzieci, które straciły miarę wewnętrzną i zewnętrzną, może tylko przejściowo, lecz być może niestety na zawsze. Nieustannie dziś słyszane na placach zabaw pochwały w rodzaju: „Super sobie poradziłeś” -owo nieustanne „super!”, „super!” -jest nie tylko dowodem zubożenia języka współczesnych rodziców, lecz i zubożenia ich relacji z własnym dzieckiem.

Powrót do strony głównej

Kontakt

Zgromadzenie Sióstr Służebniczek

Najświętszej Maryi Panny NP

Prowincja Łódzka

ul. Biegańskiego 10

91-473 Łódź

tel./fax (42) 640-60-43

Przełożona Prowincjalna

S.M. Anna Potręć

Formularz kontaktowy

Wczytywanie

Copyright Służebniczki Łódź / Created by StacjaKreacja